Andrzej Pilipiuk „Drogi przez morze”

 

Echa z przeszłości potrafią powrócić, a cienie - przemówić.

A nikt nie potrafi wsłuchiwać się w szepty minionego tak, jak Andrzej Pilipiuk.

Oto kolejny zbiór opowiadań podążających ledwo uchwytnymi śladami przeszłości. Dotknij tajemnicy zaginionego skarbu drużyny Werwolf, przejdź przez warszawskie Pompeje, poczuj na karku oddech klątwy ciążącej na pewnej szczególnej broni.

Przeszłość wciąż żyje obok nas i cicho prosi o pamięć.

Opis od wydawcy!

Słowem wstępu…

Wielkiego Grafomana nie trzeba nikomu przedstawiać, na jego imię i nazwisko musiało wam śmignąć na półkach w księgarniach, czy na YouTube, nie mówiąc już o większych konwentach, gdzie się pojawia wraz z innymi gośćmi.

Należy również do grona moich ulubionych autorów, z którymi lubię rozmawiać, niekiedy wychodzą z tego bardzo pouczające pogawędki, a innym razem jest nam wesoło, także myślę, że skoro potrafiłem zjechać „Rozdroże Kruków” Andrzeja Sapkowskiego (nie znam prywatnie, ale cenię za dorobek), tak w tym przypadku nie mogę robić wyjątków i otrzymacie szczerą opinię o najnowszym zbiorze opowiadań.


Coś poszło nie tak…

Nim przejdę do wytykania tego, co poszło nie tak, należy wspomnieć, że jest to już piętnasty zbiór opowiadań wchodzących w skład „Światów Pilipiuka” tudzież „opowiadań bezjakubowych”. Szacunek dla autora za ilość napisanych opowiadań i za chęć pisania kolejnych, w końcu tę książki zdominowały historię o doktorze Pawle Skórzewskim oraz o młodym detektywie-historyku Robercie Stormie, którym nie łatwo jest wymyślać nowe przygody, które mogłyby oprócz przygody, nieść wartości dydaktyczne, a ich obecność stała się wartością dodatnią u szanownego autora.

Andrzej Pilipiuk edukuje czytelników, znam osobiście nauczyciela, który zainspirowany pewnym opowiadankiem, gdzie Storm dorabia figurkę szachową, postanowił samemu zrobić płaskorzeźbę i zadziałało.

Każdy zbiór byłem w stanie przeczytać, jedne z większym entuzjazmem, inne z nieco mniejszym, lecz te drugie z reguły miały w sobie „to coś”, co sprawiało, że do nich wracałem w poszukiwaniu drobnych powiązań z innymi tekstami, a tutaj... coś poszło nie tak. Jak zwykle autor próbuje łapać kilka srok za ogon, jednak nie zawsze mu to wychodzi.

Myślę, że można proces twórczy Andrzeja Pilipiuka porównać do partii szachów, gdzie czasem trzeba poświęcić ważną figurę, aby nie zamatowano mu króla. W każdym razie bronienie książki pozostawiam fachowcowi, czyli Panu mecenasowi Tomaszowi Strugalskiemu (wielki fan, którego pozdrawiam!) może będzie miał parę celnych uwag, mogących uzupełnić moją opinię.

Książka zawiera trzy teksty, z czego tytuły zasługuje na miano powieści. Zapraszam do krótkiego omówienia każdego z tekstów! Miłej lektury!


Król Gór

Historia osadzona chwilę po zakończeniu II Wojny Światowej, gdzie nasz kraj wylądował pod ruskim butem. Nie jest to jednak opowieść o partyzantach czy innych bohaterach wojujących z komunizmem, tylko opowieść o młodym Witoldzie, co przybył z Łukowa do Gniotkowa, ma zamieszkać u rodziny i skończyć tamtejszą szkołę, aby później studiować na AGH i zostać górnikiem.

Czy mu się uda? Tego nie wiemy, gdyż otrzymujemy opis kilku dni z życia chłopaka. Oprócz familii poznajemy szkolnych kolegów z którymi nasz bohater szybko nawiązuje nić koleżeństwa i wraz z nimi wtłaczamy się w realia powojennego szkolnictwa (produkcja młotków, lekcje rosyjskiego i polskiego) oraz przeżywa przygody, od buszowania po strychach w poszukiwaniu ciekawych fantów, po wyprawę do ruin zamku, gdzie ponoć skryto cenny niemiecki depozyt.

Oczywiście nie mogło zabraknąć pigułki wiedzy ogólnej, którą można wykorzystać do dalszego samokształcenia lub do chełpienia się znajomym lub rodzinie przy filiżance herbaty. Tutaj autor zaciekawi was legendą o Liczyrzepie, geologią, czy końską dawką historii oraz swego rodzaju krytyki dziejów w którym jego bohaterom przyszło żyć.

Jedynie, co rzuca się w oczy to dość szybkie pędzenie ku końcowi, w pewnym momencie sami to odkryjecie, więc tutaj autor mógł coś jeszcze dorzucić np. mini-przygody albo trochę bardziej mógłby rozbudować zakończenie, aczkolwiek te ostatnie zdania powinny zostać niezmienione. Budzą one pytania, na które lepiej nie odpowiadać…


Czarny Jatagan

Druga opowieść poświęcona została Robertowi Stormowi, aczkolwiek mamy prolog osadzony w lwowskim lochu Anno Domini 1621, lecz jest to bardzo krótki epizodzik, który nie wzbudził żadnych uczuć. Ot, tak jakbyście skacząc po kanałach w przerwie od filmu który oglądacie, zobaczylibyście urywek innego i zaraz wrócili do poprzedniego.

Zresztą, po raz pierwszy musiałem w ramach pisania opinii przeczytać kilkukrotnie opowiadanie Wielkiego Grafomana, żeby upewnić się, że coś wiem o tej historii, bo naprawdę towarzyszyła mi pustka we łbie, nic tam nie zostało, nie umiałem napisać koledze o czym to jest.

W prologu dowiadujemy się, że więźniem jest kozak niejaki Mielniczuk i dostał on jakieś zadanie. Potem opowieść przeskakuje do czasów współczesnych.

Szczerze mówiąc Wielki Grafoman miał już dużo lepiej napisany tekst, gdzie łączył historię z przeszłości z teraźniejszością, a jest to „Sezam Czerwia” ze zbioru „Litr Ciekłego Ołowiu” tam jakoś szło polubić Nathaniela i śledztwo Storma budziło zaciekawienie, a samo starcie z czerwiem było emocjonalne, czegoś jeszcze dostarczało wiedzy o przeszłości bohatera.

Natomiast tutaj… odczucia miałem podobne do oglądania filmów Marvela. Niby coś się dzieje, ale nie bardzo wiem, co i dlaczego. Ot, taka sobie historyjka…


Drogi przez morze

Czas na finałową historię, która jest zarazem tytułem książki. Ech, naprawdę autor powinien solidniej nad nią popracować i albo podzielić ją na dwie części, albo przepisać na nowo, żeby odpowiednio rozłożyć dynamikę oraz statykę tytułowej opowieści.

Bo o czym ona jest? Akcja osadzona jest w czasach pandemii COVID-19, gdzie Robert Storm na prośbę matki Arka udaje się do Wenecji, aby wyciągnąć swojego kumpla z kwarantanny i ściągnąć go do Polski.

W dodatku Arek jest zarażony i kończą mu się leki, więc sytuacja jest poważna... a przynajmniej takie powinniśmy mieć wrażenie, bo niestety za dużo jest tutaj gadania oraz edukowania, a za mało akcji. Przypomnijcie sobie tekst „My bohaterowie…” ze zbioru „Przyjaciel Człowieka”. Tam Skórzewski trafia w łapy Niemców i zamiast długich dysput naukowych działa.

Tutaj też spodziewałem się czegoś podobnego, ba może coś podobnego do wybryków Jakuba Wędrowycza, że doprowadzi do szewskiej pasji swojego kumpla Piotrka, fakt trochę nie działał zgodnie z planem, ale za słabe iskierki wysyłał autor do tej beczki prochu...

Największy minus „Drogi przez morze” jest fakt, że jest to pierwsza tak mocno „przegadana” opowieść z jaką miałem do czynienia od Wielkiego Grafomana, już „Przetaina” z „Okiścią” były lepiej pod tym kątem zagospodarowane, może dlatego, że to zupełnie nowe historię i tam trzeba było nakreślić ramy świata.

Tutaj otrzymujemy zbyt duże stężenie wiedzy. Zwłaszcza widać to w rozmowach pomiędzy bohaterami. Czuć zbyt małą ilość dynamiki, co na pewno nie tylko ja zauważyłem. Powtórzę raz jeszcze przygody Storma i Skórzewskiego potrafiły być zbalansowane.

Mieliśmy czas na „złapanie oddechu”, gdzie oprócz okruchu wiedzy poznawaliśmy punkt widzenia bohaterów na dany aspekt życia lub sprawy, a potem wraz z nimi pędziliśmy w wir przygody, aby potem świętować zakończenie eskapady.

Tutaj zabrakło tego napięcia, co bardzo niestety mnie smuci. Gdyby trochę to przebudować albo rozciągnąć i zdynamizować byłoby ciekawiej. Wiecie, Storm uciekający przed włoską policją, albo próbujący zdobyć jeszcze więcej zapasów, bo niestety pobyt u Arka trochę mu się przedłuży, a tak, no cóż… czułem jakąś ulgę, że dotarłem na koniec opowieści…

PS: Swoją drogą ciekawe jest, że Arek mający wysoką gorączkę był w stanie w miarę logicznie prowadzić dyskusję z Robertem. W moim przypadku głowa mnie boli i z reguły nie chce mi się myśleć, a tu proszę, bohater jest bardziej odporny ode mnie.


Podsumowanie:

Ech. Z bólem serca piszę, że książka przypomina cenny kamień, który jubiler komuś sprzedał, tyle, że nie oszlifował go jak należy. Mówiąc wprost dostaliśmy bubel, który jednak ma jakiś pomysł na siebie, ale zabrakło czasu, żeby go dopracować.

Brak Pilipiukowego sznytu. Mamy końską dawkę wiedzy, ale bez Iskry Bożej daleko autor nie zajedzie. I zresztą myślę, że autor doskonale jest świadomy, że pisanie kilku różnych historii naraz to praca ponadto i niewielu da radę złapać kilka srok za ogon.

Bo nie wiem, czy wiecie, ale „Drogi przez morze” powstały w trakcie pisania trzech książek, które będą totalną nowością, mam więc nadzieje, że pomimo utraty tak cennej figury jaką była ta książka, tamte przyćmią tę stratę. Fani Roberta Storma na pewno kupią, innych ostrzegam, że możecie być rozczarowani, więc możecie poczytać coś innego lub zaczekać na to nowe IP od Andrzeja Pilipiuka.

Ciekawostka: „Król Gór” początkowo był pisany jako scenariusz do etiudy filmowej, ale i tak mógł trochę lepiej dopracować to zakończenie…


Ocena: 5/10


Książkę kupisz tanio tutaj:

https://www.swiatksiazki.pl/drogi-przez-morze-7405117-ksiazka.html



Popularne posty